Przełęcz Diatłowa – zagadkowa śmierć 9 turystów

Ostatnia modyfikacja: 24 listopada 2023

()
Igor Diatłow
Igor Diatłow

Do tej pory nie opisywałem jeszcze żadnej sprawy, która wydarzyła się na wschód od Polski. Dziś się to jednak zmieni. Postaram się bowiem przybliżyć Wam jedną z największych i zarazem niezwykle interesujących zagadek w historii ZSRR, która do dziś nie została ostatecznie rozwiązana. Jest nią tragiczna śmierć członków ekipy, która zginęła w miejscu nazwanym później Przełęczą Diatłowa. Wokół tej historii narosło mnóstwo mitów i przeróżnych hipotez. Niektóre z nich wydają się absurdalne, inne zupełnie prawdopodobne. Po przeanalizowaniu wszystkich informacji rozmywa się jednak granica między jednymi a drugimi. Zapraszam serdecznie do lektury tej fascynującej sprawy!

Geneza wyprawy Diatłowa

uczestnicy ekspedycji
uczestnicy ekspedycji

Dziewięcioro studentów i absolwentów Politechniki Uralskiej, będących wielkimi fanami turystyki, w szczególności górskich wypraw, postanowiło na przełomie stycznia i lutego 1959 roku zdobyć dwa szczyty Północnego Uralu. Były to góry Ojka-Czakur i Otorten. Pierwsza miała zgodnie z ówczesnymi pomiarami 1279 metrów n.p.m., zaś wysokość drugiej szacowano wtedy na 1182 metrów n.p.m. Obecnie przyjmuje się, że Otorten ma nieco więcej, bo 1234 metry n.p.m. Nie zmienia to jednak faktu, że nie są to imponujące wysokości. Najwyższy polski szczyt, czyli Rysy, ma dla porównania 2499 metrów n.p.m. Mimo tego ekspedycja otrzymała ocenę „3”, czyli najwyższy możliwy stopień trudności według ówczesnych standardów. Dlaczego?

W tej części Rosji (wówczas ZSRR) panują bardzo niesprzyjające warunki atmosferyczne. Temperatura spada zimą mocno poniżej 0°C, czasem sięgając nawet do -30°C. Do tego dochodzą obfite opady śniegu, tworzącego wysokie zaspy (nawet 1,5 metra), przez które trzeba się przedzierać podczas wędrówki przez uralską tajgę. Nie można też zapominać o silnych porywach wiatru. Północny Ural to wreszcie tereny odludne, więc miłośnicy górskich wypraw są zdani głównie na siebie. Dodam też, że w rejonach tych przeprowadzano tajne operacje wojskowe. Z tego powodu nie istniały szczegółowe mapy Uralu dostępne publicznie. Turyści musieli więc polegać na własnych obliczeniach oraz orientacji w terenie. Te wszystkie okoliczności sprawiały, że Otorten był szczytem, którego dotąd nie udało się zdobyć nikomu zimą. Diatłow wraz z przyjaciółmi chcieli to zmienić i przejść do historii

Należy też wspomnieć, że data rozpoczęcia górskiej ekspedycji nie była przypadkowa. Wyprawę zorganizowano bowiem z okazji XXI zjazdu partii komunistycznej, który rozpoczął się w Moskwie 23 stycznia 1959 roku. Tego samego dnia Diatłow i jego towarzysze wyruszyli w drogę. Ich wyprawa miała potrwać osiemnaście dni, podczas których planowali pokonać ponad 300 kilometrów.

Uczestnicy górskiej ekspedycji

członkowie wyprawy Diatlowa
członkowie wyprawy Diatlowa

Grupa Diatłowa składała się z 10 osób (2 kobiet i 8 mężczyzn). Uczestnikami wyprawy byli:

  • Jurij Doroszenko, który urodził się 29 stycznia 1938 roku (miał 21 lat). Był studentem czwartego roku Wydziału Radiotechnicznego Uralskiego Instytutu Politechnicznego z siedzibą w Jekaterynburgu (wówczas Swierdłowsk). Mężczyzna był wcześniej chłopakiem Zinaidy Kołmogorowej.
  • Ludmiła Dubinina urodziła się 12 maja 1938 roku (miała 21 lat). Studiowała na czwartym roku Wydziału Budownictwa Politechniki Uralskiej. Kobieta była najmłodszym członkiem wyprawy. Jej rodzina uchodziła za bardzo zamożną, lecz z powodu pracy ojca Ludmiła musiała się często przeprowadzać. Kobieta trenowała w przeszłości lekkoatletykę, bardzo lubiła też różnego rodzaju wycieczki. Podczas wypraw górskich pełniła zazwyczaj funkcję fotografa, choć w swoją ostatnią podróż wyruszyła wyjątkowo bez aparatu. Jej wielką pasją była też muzyka i śpiew. Ludmiła podzielała entuzjazm ojca wobec ustroju i władz komunistycznych. Co ciekawe po śmierci córki Dubinin zaczął krytykować Chruszczowa, oskarżając go o doprowadzenie do tragedii. Ludmiłę wiązała bardzo silna więź z bratem, który przez wiele lat próbował dociec prawdy.
Zina Kołmogorowa pisząca w swoim dzienniku
Zina Kołmogorowa pisząca w swoim dzienniku
  • Zinaida Kołmogorowa urodziła się 12 stycznia 1937 roku (miała 22 lata) we wsi Czeremchowo. Była studentką V roku na Wydziale Radiotechnicznym Politechniki Uralskiej. Jej ojciec pracował w fabryce, a matka, która była inwalidką, zajmowała się domem. Zina wyróżniała się urodą, pogodą ducha i energią. Z tych powodów podobała się wielu mężczyznom. Kobieta była jednak związana przez dwa lata z Jurijem Doroszenko. Para podobno zerwała jednak ze sobą na krótko przed wyprawą Diatłowa. Kołmogorowa nie radziła sobie na studiach tak dobrze jak pozostali uczestnicy wyprawy. Zazwyczaj z trudem otrzymywała zaliczenia i jej średnia ocen była niska. Warto też dodać, że losy kobiety mogły się potoczyć zupełnie inaczej. Otrzymała bowiem propozycję wzięcia udziału w innej wyprawie, która startowała tego samego dnia ze Swierdłowska. W ostatniej chwili postanowiła jednak dołączyć do Diatłowa i jego towarzyszy.
  • Rustem Słobodin urodził się 11 stycznia 1936 roku (miał 23 lata). Uzyskał tytuł inżyniera na Wydziale Mechaniki Politechniki Uralskiej. Podobnie jak starszy od niego o rok Jurij Kriwoniszczenko był zatrudniony w zakładzie atomowym Majak. Mężczyzna był uważany za najsilniejszego spośród wszystkich uczestników, dlatego niósł zrolowany namiot, który ważył około 20 kg i był największym ciężarem.
  • Igor Diatłow urodził się 13 stycznia 1936 roku (miał 23 lata) w Pierwouralsku. Był studentem V roku na Wydziale Radiotechnicznym Politechniki Uralskiej. Przewodniczył całej wyprawie, która zakończyła się niestety tragicznie. Młody mężczyzna był niezwykle ambitny i inteligentny, z racji czego cieszył się powszechnym szacunkiem. W szkole wyróżniał się zawsze świetnymi ocenami. Z powodu zamiłowania do nauki Diatłow chciał po ukończeniu studiów pozostać na uczelni i rozpocząć karierę naukową. Igor oraz jego rodzeństwo (dwie siostry oraz brat) odziedziczyło po ojcu, Aleksieju, smykałkę do techniki. Diatłow już od najmłodszych lat konstruował i przerabiał różnego rodzaju urządzenia. Dużym wyczynem było skonstruowanie przez niego turystycznego radia, które było dużo mniejsze od ówczesnych odbiorników. Potrafiły one bowiem ważyć nawet ponad 10 kg. O wiele lżejszy sprzęt własnego autorstwa Igor zabierał na liczne wyprawy w góry. Co znamienne mężczyzna nie zrobił jednak tego, przygotowując się do ostatniej ekspedycji. Trudno powiedzieć, co było przyczyną. Jest to tym bardziej zagadkowe, że zgodnie z oficjalnym planem, który Diatłow musiał przedstawić przed wyprawą, na liście przedmiotów do zabrania znajdował się radioodbiornik. Warto też dodać, że nie był to jedyny wynalazek jego autorstwa. Razem z ojcem Igor zaprojektował bowiem i zbudował specjalny piecyk, który zapewniał ogrzewanie namiotu drewnem. Piec ten mężczyzna wziął ze sobą w ostatnią wyprawę.
Nikołaj Thibeaux-Brignolle a w tle pozostali jego towarzysze
Nikołaj Thibeaux-Brignolle a w tle pozostali jego towarzysze
  • Gieorgij Jurij Kriwoniszczenko urodził się 7 lutego 1935 roku (miał 24 lata) w Zuhres na terenie dzisiejszej Ukrainy. Był absolwentem Wydziału Budownictwa Politechniki Uralskiej. Pracował w zakładzie atomowym Majak. Pomagał tam przy usuwaniu skutków katastrofy kysztymskiej, która była jedną z największych katastrof nuklearnych w historii i jednocześnie pilnie strzeżoną tajemnicą w ZSRR. Warto też wspomnieć, że ojciec Gieorgija był wysoko postawionym członkiem partii. Pracował jako inżynier wojskowy i w swojej karierze dotarł do stopnia generała. Z powodu pracy Aleksieja Konstantinowicza Kriwoniszczenki jego rodzina często się przeprowadzała. Pewnego dnia błąd na budowie, którą zarządzał mężczyzna, doprowadził do sporych strat finansowych. Z tego powodu rozpoczęto postępowanie w tej sprawie. Kriwoniszczence udało się jednak uniknąć kary, która mogła być naprawdę dotkliwa. Podobno wstawił się wówczas za nim sam Stalin. Jurij prawdopodobnie poszedłby w ślady ojca i zrobiłby zapewne wielką karierę, ale niestety nie było mu to dane.
od lewej: Nikołaj, Ludmiła, Semion i Zina
od lewej: Nikołaj, Ludmiła, Semion i Zina
  • Nikołaj Thibeaux-Brignolle urodził się 5 lipca 1935 roku (miał 24 lata) w Osinnikach. Tak jak Kriwoniszczenko ukończył Wydział Budownictwa Politechniki Uralskiej oraz pracował w tajnym zakładzie atomowym Majak. Historia jego rodziny była jednak zgoła odmienna od Gieorgija Jurija. Jak wskazywało nazwisko, przodkowie Nikołaja pochodzili z Francji i przenieśli się do Rosji na początku XIX wieku. W latach 30. XX wieku członkowie jego rodziny, którzy nie popierali ideałów komunistycznych, doświadczyli poważnych represji. Niektórzy zginęli, inni zostali zaś aresztowani przez władze i zesłani do łagrów. Matka chłopca razem z jego starszym rodzeństwem została natomiast wyrzucona z domu, który był ich własnością. Ostatecznie również trafiła do łagru, gdzie przebywał jej mąż. To właśnie tam urodził się Nikołaj. Mężczyzna ukrywał tragiczną przeszłość nie tylko przed władzami uczelni czy pracodawcą, ale nawet przed przyjaciółmi. Obawiał się, by nie spotkało go to, co innych członków jego rodziny. Udawało mu się to w dużej mierze dzięki masce żartownisia, którą przybierał na co dzień. Dzięki temu był też bardzo przez wszystkich lubiany.
ekipa rosyjskich studentów i absolwentów
ekipa rosyjskich studentów i absolwentów
  • Aleksandr Kolewatow urodził się 16 października 1934 roku (miał 25 lat). Był studentem IV roku na Wydziale Fizyczno-Technicznym Politechniki Uralskiej. Naukę odbywał w trybie indywidualnym. Pracował w Instytucie 3394 w Moskwie. Oprócz tego świetnie władał bronią palną – był instruktorem strzelectwa.
  • Siemion Zołotariow był zdecydowanie starszy niż pozostali członkowie ekspedycji. Urodził się 2 lutego 1921 roku (miał 37 lat). Ukończył też inną uczelnię niż pozostali, czyli Instytut Kultury Fizycznej w Mińsku i pracował jako instruktor Kourowskiej bazy turystycznej. Podczas II wojny światowej Siemion służył w Armii Radzieckiej i uzyskał stopień sierżanta. Miał żonę oraz 3-letniego syna Aleksandra, zwanego Saszą. Mimo tego, że był najstarszy, to jako jedyny nie miał przedtem doświadczenia we wspinaczce po Uralu Północnym. Jako ciekawostkę warto dodać, że w 2018 roku badania DNA wykazały, że w grobie Siemiona Zołotariowa został pochowany jakiś inny mężczyzna, którego tożsamości nie udało się do dziś ustalić.
  • Jurij Judin urodził się w 1938 roku (miał 21 lat). Jako jedyny nie studiował kierunku technicznego (wybrał Ekonomię). Co najistotniejsze wyróżnił się też jeszcze jednym – tylko on wrócił z wyprawy żywy. Nie był jednak świadkiem wydarzeń, ponieważ tuż po rozpoczęciu wyprawy zachorował i zdecydował się wrócić do bazy, z której wyruszyli, a następnie do domu. Mężczyzna przez całej swoje życie badał kulisy tragedii i próbował rozwiązać tę zagadkową sprawę. Judin zmarł 27 kwietnia 2013 roku w wieku 76 lat i zgodnie ze swoją ostatnią wolą został pochowany 4 maja w Jekaterynburgu na cmentarzu Michajłowskim, w miejscu gdzie spoczywają ciała uczestników wyprawy. Był to symboliczny hołd dla poległych podczas ekspedycji towarzyszy.

Przebieg uralskiej wyprawy

uczestnicy ekspedycji na ciężarówce
uczestnicy ekspedycji na ciężarówce

23 stycznia 1959 roku uczestnicy wyprawy wsiedli w pociąg i opuścili Swierdłowsk. Kolejnego dnia dotarli do miast Sierow oraz Iwdel, które znajdowały się w obwodzie swierdłowskim u podnóży Uralu. 25 stycznia uczestnicy wyprawy wsiedli do samochodu ciężarowego, który zatrzymał się w Wiżaju. Była to najbardziej wysunięta na północ miejscowość w tym rejonie. Następnego dnia żądni przygód turyści wskoczyli na odkrytą naczepę ciężarówki i dotarli do osady zamieszkałej przez drwali i geologów. Uczestnicy wyprawy spędzili tam ostatnią noc we względnie cywilizowanych warunkach, po czym 27 stycznia wyruszyli w stronę góry Otorten. Następnego dnia Jurij Judin źle się poczuł i postanowił wrócić do Wiżaju. Reszta jego towarzyszy kontynuowała natomiast ekspedycję. Jak się potem okazało, przypadek ten uratował Judinowi życie.

Diatłowcy - ostatnie zdjęcie
Diatłowcy – ostatnie zdjęcie

Dalsze losy ekipy znamy na podstawie dziennika, który udało się odnaleźć. 28 stycznia szli wzdłuż rzeki Łozwy, zaś przez dwa kolejne dni zgodnie z nurtem rzeki Auspii. 31 stycznia członkowie wyprawy dotarli do granicy lasu. Następnie zbudowali kryjówkę, w której pozostawili zapasy żywności na drogę powrotną, po czym kontynuowali wędrówkę. Przyjmuje się, że 1 lutego w godzinach wieczornych dotarli do góry Cholatczachl. Początkowo mieli ją ominąć i przeprawić się przez pobliską przełęcz. Ze względu na pogarszające się warunki pogodowe zmienili jednak trasę i znaleźli się na zboczu „Martwej góry”. Finalnie Diatłowcy postanowili rozbić obóz, licząc na poprawę aury.

Przywódca wyprawy, Igor Diatłow, miał po zdobyciu szczytu Otorten wysłać bliskim telegram z informacją o sukcesie. Zgodnie z wcześniejszymi założeniami cała ekipa miała znaleźć się ponownie w Wiżaju najpóźniej 12 lutego, a 14 lub 15 lutego wrócić do domu. Gdy po tej dacie rodziny uczestników nie otrzymały od nich żadnego znaku życia, nie wszyscy zaczęli się martwić. Radziecka poczta miała bowiem często opóźnienia, zwłaszcza w tych odludnych rejonach. Wielu bliskich miało nadzieję, że członkowie wyprawy wrócą przed nadejściem telegramu. Mijały jednak kolejne dni, z upływem których znajomi i rodziny niepokoiły się coraz bardziej. W końcu poszukiwania rozpoczęły się. Nastąpiło to jednak dość późno, bo 23 lutego, czyli trzy tygodnie po tragedii. Przyczyn (oprócz wspomnianych wcześniej) było przynajmniej kilka: zakaz lotów nad uralską strefą wojskową, brak wiedzy na temat dokładnej trasy, którą miała pokonać ekspedycja czy wreszcie postawa lokalnych rządzących oraz władz uczelni, które zbagatelizowały początkowo całą sytuację.

Odnalezienie namiotu turystów

pozostałości po namiocie
pozostałości po namiocie

Namiot członków wyprawy został odnaleziony na wschodnim stoku góry, która nie miała oficjalnej nazwy, lecz była jedynie oznaczona numerem „1079”. Zwyczajowo nazywano ją Cholatczachl lub Wierchuspija. W języku Mansów, czyli ludu zamieszkującego te tereny, „Cholatczachl” oznacza: „miejsce bez życia” lub „martwą górę”. Brzmi to dość przerażająco, ale nazwa wzięła się od tego, że w te rejony nie zapędzali się nie tylko ludzie, ale też dzikie zwierzęta.

Obozowisko grupy zostało rozbite jakieś 300 metrów od szczytu. Zaspy śnieżne w pobliżu miały od kilkudziesięciu centymetrów do 1,5 metra. Członkowie wyprawy rozbili namiot w dziurze, którą wykopali wcześniej w śniegu. Dno jamy zostało pokryte opróżnionymi plecakami, nartami i kilkoma kurtkami, które stanowiły swojego rodzaju izolację termiczną. W podobny sposób przygotowywano obozowiska górskie w tamtych czasach.

Po oględzinach stwierdzono, że wejście do namiotu było zamknięte, a dach, na którym leżała latarka Igora, pokrywała warstwa śniegu nawianego przez wiatr. Pod latarką i po jej bokach podobno znajdował się śnieg, ale co dziwne nie było go na samym przedmiocie od góry. Namiot został rozcięty od środka w dwóch miejscach. Co jeszcze dziwniejsze, na ścianie od strony zbocza odkryto dziesięć otworów. Do ich wykonania użyto niezidentyfikowanego ostrego narzędzia, którego średnica nie przekraczała 3 centymetrów. Przy wejściu do środka znaleziono kurtkę Rustema Słobodzina, w kieszeni której schowano należące do członków wyprawy pieniądze. Było to około 800 rubli, czyli równowartość kilku ówczesnych pensji. Wewnątrz odnaleziono też siekierę i dwie piły w pokrowcach oraz prowiant. W środku namiotu nie było jednak żadnego z uczestników ekspedycji.

Odkrycie ciał członków wyprawy

na pierwszym planie Ludmiła Dubinina i Jurij Judin; w tle Igor Diatłow i Nikołaj Thibeaux-Brignolle
na pierwszym planie Ludmiła Dubinina i Jurij Judin; w tle Igor Diatłow i Nikołaj Thibeaux-Brignolle

Na podstawie śladów ustalono, że turyści opuścili w popłochu obozowisko, a następnie przebyli drogę około 1,5 km w dół zbocza. Zatrzymali się w pobliżu dużej sosny syberyjskiej (zwanej również cedrem), obok której rozpalili ognisko. Ekipa poszukiwawcza znalazła w tym miejscu zwłoki dwóch mężczyzn. Ciała pozbawione nie tylko ciepłej odzieży chroniącej przed uralską zimą, ale też butów, leżały obok siebie, przykryte prześcieradłem. Był to Jurij Kriwoniszczenko i Jurij Doroszenko.

Wspomniany wcześniej cedr był pozbawiony gałęzi do wysokości około 3-4 metrów. Na pniu drzewa odkryto ślady krwi i ludzkich tkanek. Dodatkowo zostało ściętych jakieś dwadzieścia niewielkich choinek, które rosły wokół ogniska. Jeszcze bardziej osobliwe było to, że sosny ciągnięto po ziemi przez około 75 metrów w głąb lasu, a następnie ułożono obok siebie równo na dnie jaru tak, że utworzyły prostokąt.

Na dnie tej niecodziennej mogiły odkryto zwłoki Ludmiły Dubininy, Siemiona Zołotariowa, Nikołaja Thibeaux-Brignolle i Aleksandra Kolewatowa. W pobliżu odnaleziono w śniegu kilka przedmiotów, które należały do zmarłych. Była wśród nich m.in. metalowa łyżka czy rozcięte nożem części odzieży, która należała do Jurija Kriwoniszczenki. Zwłoki pozostałych członków wyprawy znajdowały się w linii prostej między ogniskiem a miejscem, gdzie rozbito obóz.

Obrażenia zmarłych turystów

członkowie wyprawy
członkowie wyprawy

U większości ofiar stwierdzono zmiany, które były naturalną konsekwencją tego, w jakim stanie znaleziono ciała. Były to odmrożenia palców rak i nóg, zadrapania, skaleczenia, siniaki i krwiaki. Oprócz tego jednak kilka osób miało poważne obrażenia ciała, które – jak ustalono – wystąpiły jeszcze za życia.

  • Jurij Doroszenko – stwierdzono u niego obrzęk opon mózgowych oraz odkryto w płucach i górnych drogach oddechowych szarą, spienioną ciecz, która wyciekała też z gardła i nosa.
  • Ludmiła Dubinina miała krwotok w prawej komorze serca oraz przebity mięsień sercowy, a do tego liczne złamania żeber. U kobiety stwierdzono też 1,5 litra krwi w opłucnej oraz niedokrwienie opon mózgowych.
  • Rustem Słobodzin miał czaszkę pękniętą na wysokości kości czołowej. W jego opłucnej znaleziono litr krwistej cieczy, a do tego dochodziły ślady pienistej cieczy w płucach oraz obrzęk opon mózgowych.
  • U Nikołaja Thibeaux-Brignolle odkryto wielokrotne złamania kości skroniowej, uraz prawej półkuli mózgowej i podstawy czaszki.
  • U Jurija Kriwoniszczenki stwierdzono poważne oparzenie na podudziu, aż do zwęglenia skóry, a na palcach dłoni i stóp ślady poparzeń. Do tego rozległy krwotok mięśnia skroniowego i obrzęk opon mózgowych.
  • Siemion Zołotariow miał liczne złamania żeber, którym towarzyszył poważny krwotok do mięśni międzyżebrowych, litr krwi w opłucnej oraz niedokrwienie opon mózgowych.

W wyniku rozkładu twarze Zołotariowa, Kolewatowa i Dubininy pozbawione była tkanek miękkich. Dodatkowo Siemion i Ludmiła nie mieli gałek ocznych, a kobieta również języka. Często przy opisywaniu sprawy podaje się te szczegóły, ale nie zawsze podkreśla się, że te makabrycznie wyglądające zmiany wynikały z naturalnych procesów. Warto dodać, że przyczyną śmierci prawie wszystkich uczestników była (przynajmniej zgodnie z sekcją zwłok) hipotermia. Według autopsji żadna z ofiar nie piła przed śmiercią alkoholu.

Osobliwe fakty

W lesie rosnącym obok jaru wierzchołki i najwyższe gałęzie niektórych drzew były nadpalone. Ich skupiska występowały w kilkunastu miejscach i były rozmieszczone przypadkowo. Odrzucono więc hipotezę, że pożar wybuchł w jednym miejscu i przeniósł się na pobliskie drzewa. Osobliwe było to, że ślady ognia można było dostrzec tylko na najwyższych z nich, górujących ponad lasem. Ostatecznie nie udało się znaleźć źródła ognia i wyjaśnić przyczyny tego zjawiska. Po zachodniej stronie zbocza góry odkryto natomiast leje i zagłębienia w ziemi, których pochodzenia również nie ustalono.

Co tak naprawdę się wydarzyło?

Igor Diatłow, czyli przywódca wyprawy
Igor Diatłow, czyli przywódca wyprawy

Jedna z teorii, która wydaje się najbardziej logiczna i prawdopodobna, zakłada, że Diatłowcy zostali zaskoczeni przez lawinę. To mogłoby tłumaczyć, dlatego usiłowali się za wszelką cenę i pośpiechu wydostać z namiotu, zostawiając w nim absolutnie niezbędne ciepłe obuwie i ubrania. Po pierwsze jednak, co z rozcięciami namiotu z zewnątrz? W porządku – to da się wytłumaczyć. Część członków ekipa, która wydostała się na początku, mogła chcieć ułatwić zadanie współtowarzyszom. Dlaczego jednak nie rozcięli całkiem namiotu, a zostawili jedynie małe dziury? Po drugie – narty, które zostały wbite przed namiotem nie zmieniły swojego położenia. Gdyby lawina śnieżna rzeczywiście tam przeszła, to prawdopodobnie zabrałaby je ze sobą. Po trzecie – lud Mansów, który zamieszkuje rejony Północnego Uralu nie posiada w swoim języku określenia „lawina śnieżna”, ponieważ takie zjawisko zwyczajnie u nich nie występuje. Wynika to z tego, że temperatura gwałtownie spada nocą i śnieg zamienia się szybko w grube lodowe skorupy. Góra, na zboczu której rozbili obóz turyści, miała natomiast zaledwie 1096 m n.p.m., a kąt nachylenia wynosił zaledwie 15°. Nie są to warunki sprzyjające dla powstania lawiny.

Warto przy okazji przytoczyć (i obalić) bardzo zbliżoną hipotezę tzw. „deski śnieżnej”. Byłaby ona bardziej prawdopodobna, biorąc pod uwagę specyfikę tamtejszych gór i warunków pogodowych. Zbita lodowa masa mogła oderwać się i przemieścić w dół zbocza. Tak naprawdę teoria ta powstała zaledwie kilka lat temu i szybko zdobyła rozgłos. Można znaleźć wiele artykułów, których tytuły wieszczą, że odkryto wreszcie rozwiązanie zagadki. Wielu ekspertów wykluczyło jednak tę możliwość z tych samych względów co lawinę – takie zjawiska w okolicach Uralu Północnego po prostu nie występują. Pojawiły się też przypuszczenia, że śmierć turystów mogła nastąpić w wyniku upadku meteorytu, choć jest to raczej mało prawdopodobne.

Yeti?
Yeti?

Niektórzy fani zjawisk paranormalnych wierzą, że członkowie wyprawy mogli zostać napadnięci przez Wielką Stopę. Brzmi to trochę absurdalnie i pewnie mało kto z Was wierzy w istnienie Yeti. Interesujące jest jednak jedno ze zdjęć, które zostało wykonane przez Nikołaja. Widać na nim w oddali postać, która przypomina trochę legendarną istotę. Równie dobrze mógł to być inny uczestnik wyprawy, choć zastanawiające jest to, że nie widać zupełnie twarzy uchwyconej postaci. Jest też coś niepokojącego w tym zdjęciu – oceńcie zresztą sami. Równie kontrowersyjna jest teoria, zgodnie z którą miała miejsce ingerencja UFO. Pojawia się ona zresztą w przypadku większości, jeśli nie wszystkich naprawdę dziwnych i nierozwiązanych zagadkach.

pomnik na cześć zmarłych
pomnik na cześć zmarłych

Istnieje też kilka teorii, których głównym mianownikiem jest powiązanie tragedii z ówczesną sytuacją polityczną i wojskiem. Faktycznie Północny Ural był (o czym już wspominałem) obszarem, gdzie wojsko prowadziło różne tajne operacje. O szczegółach tych działań wiedziała zapewne tylko garstka najwyżej postawionych polityków i wojskowych. Zgodnie z jedną z hipotez członkowie ekipy znaleźli się w niewłaściwym miejscu i czasie. Mogli natrafić na coś, czego nie powinni widzieć, a następnie zostali zabici z obawy przed wyjawieniem tych informacji. Inny scenariusz zakłada, że Diatłow i jego towarzysze zginęli w wyniku nieudanego testu jakiejś nowej broni lub awarii sprzętu (np. rakiety). Warto też wspomnieć o tym, że skóra ofiar miała zdaniem ich bliskich dziwny, pomarańczowy odcień, zaś ich ubrania były napromieniowane. Łączono to właśnie z testami broni lub sprzętu wojskowego. Przyjmuje się jednak, że barwa skóry wynikała z oparzenia słonecznego (zwłoki przez wiele dni były narażone na działanie promieni UV) i/lub procesów związanych z rozkładem. Należy też pamiętać, że kilku członków grupy Diatłowa pracowało w zakładach atomowych. Siłą rzeczy byli więc znacznie bardziej narażeni na napromieniowanie niż przeciętny człowiek.

Bardzo interesująca wydaje się wreszcie teoria związana z wpływem infradźwięków. Czym one są? Infradźwięki to w uproszczeniu dźwięki, których ucho ludzkie nie słyszy (częstotliwość fal mieści się poniżej progu przez nas rejestrowanego). Jest to jednak uogólnienie i niektóre osoby mogą takie dźwięki wychwycić. W każdym razie infradźwięki są wykorzystywane przez niektóre zwierzęta (np. słonie czy wieloryby) do komunikacji. Wynika to z tego, że takie fale dźwiękowe rozchodzą się na znaczne odległości (ponad kilkanaście metrów). Nie znamy dokładnego wpływu infradźwięków na ludzki organizm. Przyjmuje się jednak, że ich duże natężenie może prowadzić do dyskomfortu, a nawet zaburzenia sprawności psychomotorycznej i funkcji fizjologicznych organizmu. Co istotne, źródłem powstania dźwięków o tak niskiej częstotliwości mogą być zjawiska atmosferyczne (np. bardzo silny wiatr czy lawina), jak i związane z działaniami człowieka (np. eksplozje, wybuchy atomowe/jądrowe czy silniki rakietowe). Ciekawe jest to, że wymienione czynniki są jednocześnie tymi, które mogły być samodzielną przyczyną tragedii.

Potencjalnych wyjaśnień jest jeszcze przynajmniej kilka, ale do dziś nie udało się znaleźć takiego, które z całą pewnością można by uznać za to właściwe.

Chcesz poznać jeszcze więcej szczegółów?

Na koniec polecam pozycję obowiązkową, będącą prawdziwym kompendium wiedzy na temat tragedii, jaka spotkała Igora Diatłowa i jego towarzyszy. Mam na myśli książkę „Tragedia na Przełęczy Diatłowa. Historia bez końca”. Autorką jest polska dziennikarka skrywająca swoją prawdziwą tożsamość za pseudonimem Alice Lugen. Z czystym sumieniem zachęcam do zapoznania się z tym reportażem. Dla chętnych zostawiam linki:

Link do wersji papierowej (Allegro)

Link do audiobooka (Tania książka)

Podobał Ci się artykuł? Oceń go!

Średnia ocena: / 5. Ilość ocen:

Na razie brak ocen. Bądź pierwszy!

Aż tak źle? 😉

Będę wdzięczny za informację, skąd tak niska ocena. Dzięki temu będę mógł poprawić artykuł i uniknę podobnych błędów w przyszłości.

Z niecierpliwością czekasz na kolejny wpis? Zapraszam na fanpage'a na Facebooku, gdzie wrzucam info o nowych artykułach!
Sprawdź też, jak możesz wspomóc mojego bloga :)

Komentarze:

  1. Wreszcie kolejny wpis, nie mogłem się doczekać. Sprawa znana mi od dawna, ciekawa i bardzo tajemnicza. Przyjemnie się to czytało. Pozdrawiam i oby więcej takich artykułów 🙂

  2. To bardzo zagadkowa sprawa. Uciekli z namiotu na 1,5 kilometra, bez ciepłej odzieży, schronili się wśród drzew, by stamtąd obserwować co dzieje się w pobliżu namiotu. To tam musiało czaić się niebezpieczeństwo skoro bali się wrócić po ubrania i broń. Pytanie czym ono było? Fajna strona. Pozdrawiam.

      1. Hipotezy żadnej nie mam, wszystko co przychodzi mi do głowy jest nie racjonalne. Lecz z drugiej strony jest takie powiedzenie: są na niebie i ziemi rzeczy, o których nie śniło się…

  3. Lawina i deska śnieżna odpadają, bo część ekipy miała obrażenia które by nie pozwoliły dotrzeć im tak daleko. Wojsko i Mansowie odpadają, bo w śniegu znaleziono ślady tylko ekipy Diatłowa. Yeti nawet nie komentuję, bo też by zostawił ślady. Infradźwięki nie spowodowałyby takich obrażeń. Pozostaje rakieta balistyczna, meteoryt, UFO, CIA.. No i pozostaje sprawa Siemiona Zołotariow u którego się wiele rzeczy nie zgadza, od imienia i nazwiska, przez życiorys, po znaki szczególne (inny wzrost, tatuaże) i sprawa zaginięcia jego syna w dziwnych okolicznościach. Pozdrawiam serdecznie.

  4. Kurczę, swojego czasu interesowałam się tą sprawą i po prostu muszę kilka rzeczy wyjaśnić i sprostować. Osobiście uważam, że teoria związana ze „śnieżną deską” jest najbardziej prawdopodobna. Ale po kolei.
    1. „Wielu ekspertów wykluczyło jednak tę możliwość z tych samych względów co lawinę – takie zjawiska w okolicach Uralu Północnego po prostu nie występują”. Masz na myśli nie występują w naturalny sposób? Bo ceglana, nowowybudowana ściana też w naturalny sposób się nie zawali, ale zupełnie inaczej może być, jeśli się weźmie ciężki młot i wybije dziurę w jej podstawie. A to właśnie zrobili diatłowcy – wybili dziurę w śniegu (który w wierzchniej warstwie tworzył właśnie taką skorupę grubości ok. 20-30cm) i w tej dziurze postawili namiot. Więc nawet jeśli naturalnie nic takiego nigdy w okolicy nie miało miejsca, to po mechanicznym naruszeniu struktury śnieżnej skorupy już jak najbardziej mogło się zdarzyć.
    2. ”Po pierwsze jednak, co z rozcięciami namiotu z zewnątrz? W porządku – to da się wytłumaczyć. Część członków ekipa, która wydostała się na początku, mogła chcieć ułatwić zadanie współtowarzyszom. Dlaczego jednak nie rozcięli całkiem namiotu, a zostawili jedynie małe dziury? ”
    Sądzę, że bardzo łatwo jest się dziwić, dlaczego ktoś z naszego punktu widzenia zachował się nielogicznie, kiedy się wygodnie siedzi w fotelu w temperaturze pokojowej. Z analizy zapisów pogodowych w okolicy wynika, że temperatura tej nocy spadła nawet do minus trzydziestu stopni i wiał bardzo silny wiatr. W takich warunkach odsłonięte fragmenty skóry mogą ulec odmrożeniu nawet w kilka minut (!). Środek nocy, ciemno, wieje jak w kieleckim, minus trzydzieści, śpisz sobie w namiocie i nagle coś ciężkiego na ciebie spada i przydusza. W panice udaje Ci się wydostać, bo był pod ręką nóż, ale twoi towarzysze są w namiocie, pod warstwą śniegu i śnieżnych bloków. Momentalnie zaczynasz się trząść z zimna, ale gołymi rękami odgarniasz śnieg na ile możesz i próbujesz ich wydostać. Po kilkudziesięciu sekundach przestajesz czuć palce. Przypominam, że prawdopodobnie jesteś w szoku, chwilę temu zostałeś wyrwany ze snu, nie wiesz za bardzo, co się właściwie stało i dzieje, a do tego jest ciemno i niewiele widzisz. Jak dla mnie w takich warunkach ktoś mógł kilkukrotnie próbować rozciąć namiot od zewnątrz, ale upuścić nóż, materiał namiotu wypadał z trzęsących się rąk itd.
    3. „narty, które zostały wbite przed namiotem nie zmieniły swojego położenia. Gdyby lawina śnieżna rzeczywiście tam przeszła, to prawdopodobnie zabrałaby je ze sobą.”
    Ale jeśli lodowa deska zatrzymała się na namiocie (czy też wpadła w dziurę gdzie on stał) to jak najbardziej mogła nie naruszyć wbitych gdzieś obok nart. Ten namiot miał kilka metrów długości, spało w nim 9 osób. Istnieje też możliwość, że w panice, jaka nastąpiła podczas ratowania osób pozostałych w namiocie, lub w kolejnych minutach, gdy grupa zapewne gorączkowo wymyślała, co dalej zrobić, ktoś te narty podniósł i wbił przed namiotem, bo np. myślał, że na nich dotrze szybko do miejsca, gdzie dzień wcześniej pozostawiono zapasy i tam przygotuje obóz dla pozostałych – byli ranni, prawdopodobnie jedna lub dwie osoby nieprzytomne.
    4. MAXPAIN, „Lawina i deska śnieżna odpadają, bo część ekipy miała obrażenia które by nie pozwoliły dotrzeć im tak daleko.”
    Z analizy śladów, które grupa zostawiła schodząc do linii drzew, wynika, że, wbrew najczęściej powtarzanej informacji, jakoby „uciekali w panice”, schodzili rzędem, robiąc niewielkie kroki, zaś ślady dwóch osób znajdowały się po bokach „ścieżki” wydeptanej przez resztę. Czyżby kogoś nieśli?

    Odniosę się jeszcze do często powtarzanej opinii, że deska zbitego śniegu nie spowodowałaby aż takich obrażeń. Waga takiej deski o grubości 20-30 cm. jest porównywalna do wagi płyty betonowej o grubości 6cm. Jakoś nie jest mi ciężko wyobrazić sobie, że ktoś ma strzaskaną czaszkę czy połamane żebra po tym, jak z wysokości półtora metra spada na niego płyta chodnikowa. Albo kilka takich płyt.

    Oczywiście, teorie to tylko teorie, ale ze wszystkich hipotez dotyczących przebiegu zdarzeń, poniższa jest według mnie najbardziej prawdopodobna (bez nazwisk):

    Na namiot spada śnieżna deska. Dwie osoby, które odniosły najmniejsze obrażenia wydostają się z namiotu i w mniejszej lub większej panice wydostają resztę. Następuje dość szybkie podjęcie decyzji, warunki pogodowe są, jak opisałam powyżej, więc trzeba szybko coś zrobić, by nie zamarznąć. Odkopanie namiotu spod śniegu i doprowadzenie go do używalności w tych warunkach może zająć zbyt wiele czasu, do tego nie wiadomo, czy nie zejdzie kolejna lawina, więc podejmują decyzję, by wrócić do miejsca obozowiska z poprzedniego dnia, gdzie zostawili też zapasy (jedzenie, zgromadzone drewno na opał, zapasowe ubrania). W zamieci i ciemności gubią jednak drogę i schodzą po drugiej stronie zbocza. O pomyłce orientują się dopiero, gdy są już przy linii drzew. W tym miejscu się zatrzymują, i rozpalają ogień, by się ogrzać. Jednak na skraju lasu też mocno wieje, do tego zmrożone i pokryte śniegiem drewno kiepsko się pali. Postanawiają więc zrobić obóz bardziej w głębi lasu, w miejscu osłoniętym od wiatru (ułożone w prostokąt drzewka – izolacja termiczna od podłoża). W tym miejscu układają trzy najbardziej ranne osoby, zostaje z nimi jeden mężczyzna. Dwóch kolejnych pilnuje ognia, który niezbyt chce się palić (może liczą na to, że się jednak mocniej rozpali i wtedy przeniosą żar w miejsce, gdzie leżą ranni? A może są najbardziej wyziębieni i chcą się ogrzać). Trzy osoby ruszają w kierunku namiotu – najwyraźniej po tym, jak zdali sobie sprawę, że zabłądzili, starali się zabezpieczyć rannych, po czym ruszyli do namiotu, zapewne po odzież, sprzęt, może piecyk, który został w namiocie? Jednak w tym czasie, szacunkowo, przebywali na trzydziestostopniowym mrozie już ok. godziny – półtorej godziny – lekko ubrani (by nie napisać roznegliżowani), bez butów itd., więc objawy hipotermii były już nasilone i nikomu nie udało się dotrzeć do namiotu.
    Dwóch mężczyzn, którzy zostali przy ognisku, pomimo prób ogrzania się (oparzenia), również zamarzło. Prawdopodobnie to oni najciężej pracowali przy budowie miejsca dla rannych i ich ubrania były przemoczone, a już chwilę później zamarznięte (o tym jeszcze za chwilę) – nic więc dziwnego, że malutkie, słabo palące się ognisko nie było w stanie ich ogrzać. To by też wyjaśniało, dlaczego zostali przy ogniu.
    Z kolei mężczyzna, który został z rannymi, prawdopodobnie zauważył, że ognisko zgasło, i kiedy poszedł sprawdzić, co się stało, zastał martwych kolegów. Ponieważ ranni jeszcze żyli, zabrał ubrania zmarłych, w nadziei, że choć trochę ogrzeje rannych (liczył zapewne, że niedługo wróci ekipa, która poszła do namiotu i może jakoś dotrwają do rana) i przykrył zmarłych kocem (czy też prześcieradłem, jak jest napisane w artykule powyżej, ale we wszelkich innych opracowaniach był to koc). Tutaj poruszę temat zamarzniętych ubrań. Dlaczego twierdzę, że były przemoczone i zamarznięte? Bo zostały rozcięte. Prawdopodobnie nie dało się inaczej ich ściągnąć z nieboszczyków.
    Oczywiście ostatecznie wszyscy zamarzli.
    Jeszcze w kwestii rannych, których obrażenia były zbyt duże, żeby mogli dotrzeć do miejsca, gdzie ich znaleziono – tak poważnie ranne były dwie osoby. Mężczyzna z mocno połamaną czaszką, i to jego towarzysze prawdopodobnie nieśli, oraz kobieta z sercem przebitym przez żebro. Tylko że ta kobieta trafiła z resztą rannych do prowizorycznego schronienia, a także miała na sobie sweter jednego z mężczyzn, którzy zmarli przy ognisku. Z takimi obrażeniami powinna być martwa w nie więcej niż dwadzieścia minut. Po co więc ktoś miałby nakładać sweter na trupa? I kłaść go razem z rannymi? Wytłumaczenie: kobieta pierwotnie miała „tylko” połamane żebra, a do przebicia serca doszło podczas nakładania na nią swetra.

    Oczywiście, nie twierdzę, że jest to jedyna słuszna wersja wydarzeń, nawet to co opisałam jest bardzo przybliżone ( w sensie – mogło być tak, że przy rannych zostały dwie osoby a do namiotu ruszyły też dwie i dopiero później ktoś od rannych też ruszył do namiotu. A może było tak, że osoby idące do namiotu ruszyły od razu, jak się zorientowali, że nie idą do wczorajszego obozu, a może ruszyli dopiero po rozpaleniu ognia, a może dopiero po zbudowaniu miejsca dla rannych… itd.), ale w mojej opinii brzmi najbardziej wiarygodnie. Ma najmniej luk zwyczajnie. To znaczy, zawsze można stwierdzić, że to sprawka zielonych ludzików i wtedy wszystko da się wytłumaczyć użyciem jakiejś technologii, której jeszcze nie znamy 😉
    Teoria z uciszeniem przez wojsko bierze w łeb ze względu na brak jakichkolwiek śladów, innych, niż te pozostawione przez członków wyprawy. No, chyba, że wszyscy biorący udział w śledztwie byli częścią spisku.

    Wątek z dziwnymi światłami też został wyjaśniony po odtajnieniu wojskowych danych, bodajże w latach osiemdziesiątych – terminy obserwacji dziwnych świateł dokładnie pokrywają się z terminami wystrzeliwania wojskowych rakiet.

    Reasumując – jeśli idziesz na wyprawę w odludne miejsce, to nawet jak masz doświadczenie i jesteś pewny swoich umiejętności, bierz ze sobą dobrze naładowany telefon, a przy najmniejszym podejrzeniu, że gdzieś tam może nie być zasięgu, telefon satelitarny. 🙂

    1. Hej Bumbum,
      Twój komentarz mi gdzieś umknął, więc odpisuję ze sporym opóźnieniem 🙂
      Dzięki za podzielenie się swoimi interesującymi spostrzeżeniami!
      Pozdrawiam serdecznie 🙂

  5. Do mnie również najbardziej przemawia teoria deski śnieżnej o której mówiła chociażby Jaśmin na kanale Stanowo lub Z Arpiwum X.
    Jak zwykle świetny artykuł 🙂
    Pozdrawiam

  6. Oglądałem grupę Rosjan, którzy badali tą sprawę i nawet wybrali się tam zimą. Ich wnioski:
    – postawić namiot na zboczu góry to błąd (silne wiatry, odsłonięty teren)
    – postawili tezę, że lawina albo śnieżna deska porwała by namiot lub go zniszczyła i faktycznie tego typu zjawiska w tamtejszych górach nie występują
    – przez miesiąc czasu niemożliwe jest, żeby namiot dalej stał w tym samym miejscu (w ciągu godziny jak pogoda popsuła się ekipie badającej sprawę zniszczyło namiot, który stał mniej więcej w tym samym miejscu co Diatlowcow)
    – podobno w namiocie DIatlowcow piecyk nie był rozpalony – bezmyślne jest rozbierać się całą grupą w zimnym namiocie
    – badająca ekipa za dnia przy dobrej pogodzie i śniegu sięgającym tylko do kolan doszła do lasu (1,5km) w ciągu 45min – w 1959 śniegu było półtorej metra wysokości, Diatlowcy byli ranni, bez nart i słabo ubrani co wyklucza, aby byli w stanie przejść ten odcinek nie umierając dużo wcześniej z wychłodzenia
    – w namiocie została odkryta manierka/butelka ze spirytusem, którą wtedy było trudno dostać, a ich kolega, który przeżył zeznał, że nie mieli spirytusu
    – wśród znalezionych rzeczy Diatlowcow były wojskowe owijacze (jeśli dobrze przetłumaczyłem)
    – nie zgadzają się również daty na aktach śledczych – 6 luty (kiedy jeszcze nikt nie wiedział o ich śmierci). Dnia 6 lutego również przesłuchano pierwszego świadka. Pikanterii dodaje, sprawa sporządzenia tego przesłuchania na druku Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, a nie lokalnej prokuratury jak w innych przesłuchaniach
    – nie zgadza się głębokość ciał pod śniegiem oraz pozostawionych śladów
    Wymieniono jeszcze kilka, ale tyle udało mi się zapamiętać. Ekipa badająca temat postawiła hipotezę, że Diatlowcy mogli zginąć w innym miejscu niż znaleziono ciała, natomiast wszystko pozostałe to mistyfikacja, łącznie z namiotem rozbitym w miejscu widocznym na zdjęciu.
    Sam od siebie dodam, że generalnie namiot lepiej było rozbić niżej właśnie w lesie w osłoniętym terenie i można było tego dokonać wcześniej, a po zdobyciu szczytu skierować się na nartach w dół do namiotu. A jeszcze, będąc rannym, zmęczonym i wychłodzonym jakim cudem byli w stanie ściąć tyle drzew i je ciągnąć wspomniane w artykule 75m. Miałem kiedyś odmrożone palce i w zasadzie nie mogłem nawet ścisnąć ręki/zgiąć palcy.

  7. Oglądałem grupę Rosjan, którzy badali tą sprawę i nawet wybrali się tam zimą. Ich wnioski:
    – postawić namiot na zboczu góry to błąd (silne wiatry, odsłonięty teren)
    – postawili tezę, że lawina albo śnieżna deska porwała by namiot lub go zniszczyła i faktycznie tego typu zjawiska w tamtejszych górach nie występują
    – przez miesiąc czasu niemożliwe jest, żeby namiot dalej stał w tym samym miejscu (w ciągu godziny jak pogoda popsuła się ekipie badającej sprawę zniszczyło namiot, który stał mniej więcej w tym samym miejscu co Diatlowcow)
    – podobno w namiocie DIatlowcow piecyk nie był rozpalony – bezmyślne jest rozbierać się całą grupą w zimnym namiocie
    – badająca ekipa za dnia przy dobrej pogodzie i śniegu sięgającym tylko do kolan doszła do lasu (1,5km) w ciągu 45min – w 1959 śniegu było półtorej metra wysokości, Diatlowcy byli ranni, bez nart i słabo ubrani co wyklucza, aby byli w stanie przejść ten odcinek nie umierając dużo wcześniej z wychłodzenia
    – w namiocie została odkryta manierka/butelka ze spirytusem, którą wtedy było trudno dostać, a ich kolega, który przeżył zeznał, że nie mieli spirytusu
    – wśród znalezionych rzeczy Diatlowcow były wojskowe owijacze (jeśli dobrze przetłumaczyłem)
    – nie zgadzają się również daty na aktach śledczych – 6 luty (kiedy jeszcze nikt nie wiedział o ich śmierci). Dnia 6 lutego również przesłuchano pierwszego świadka. Pikanterii dodaje, sprawa sporządzenia tego przesłuchania na druku Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, a nie lokalnej prokuratury jak w innych przesłuchaniach
    – nie zgadza się głębokość ciał pod śniegiem oraz pozostawionych śladów
    Wymieniono jeszcze kilka, ale tyle udało mi się zapamiętać. Ekipa badająca temat postawiła hipotezę, że Diatlowcy musieli zginąć
    Sam od siebie dodam, że generalnie namiot lepiej było rozbić niżej właśnie w lesie w osłoniętym terenie i można było tego dokonać wcześniej, a po zdobyciu szczytu skierować się na nartach w dół do namiotu.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *